Mam taką ulubioną drogerię Naturę*, do której chyba nikt nie zagląda, dzięki czemu zawsze znajduję w niej niedostępne w bardziej oblężonych lokalach kosmetyczne ciekawostki. Podczas ostatniej wizyty w tym przybytku urodowej rozpusty rzuciła mi się w oczy seria, której nigdy wcześniej nie zauważyłam – maseczki do twarzy firmy Zielona Apteka. Coś nowego! Coś, co będzie pachnieć wiśniami! Niedrogie! Maseczka! Uwielbiam tego typu produkty w saszetkach i znoszę je do domu w hurtowych ilościach, bo są idealne na nastrój z cyklu „mam taką ochotę kupić coś spontanicznie, ale miałam oszczędzać” – wydanie 2-3zł na kosmetyk nigdy nie boli. Decyzję podjęłam więc w ułamku sekundy, i zanim zdążyłam się zorientować, już płaciłam za maseczkę przy kasie. Teraz, po zużyciu, gratuluję samej sobie rozsądku, który „na próbę” nakazał mi kupić tylko jedną saszetkę.
Produkt Zielonej Apteki ma podobno relaksować i odżywiać dzięki ekstraktom z czereśni i imbiru – istotnie figurują w składzie, chociaż gdzieś na szarym końcu. Producent nakazuje nałożyć maseczkę na 15 minut, po których „nadmiar” należy usunąć wacikiem. Jak się okazuje, nie jest to wcale takie proste jak brzmi, ale nie uprzedzajmy faktów.
Zapach i konsystencja maseczki od razu skojarzyły mi się z… tanim jogurtem :) Produkt pachnie intensywną, chemiczną wisienką, ma płynną, nieco grudkowatą konsystencję i białawy kolor. Po nałożeniu biała warstewka wchłania się dość szybko. Niestety! Nie wiem, co za laboratoryjny geniusz wpadł na to, by do produktu do twarzy załadować naprawdę końską dawkę oleju mineralnego. Ja rozumiem, że drogeryjne produkty do twarzy za 2zł nie muszą być eko, toleruję silikony, wybaczam parabeny, ale parafina? Na twarzy?! W takiej ilości?! Bez żartów.
Łatwo wyobrazić sobie rezultaty. Maseczka wchłania się szybko, ale pozostawia na twarzy koszmarną, tłustą warstwę, którą nie bardzo da się ruszyć. „Wytarcie nadmiaru” jak uczynnie sugeruje nam producent, wcale nie załatwia sprawy, niewiele pomaga spłukiwanie, tonizowanie czy mycie. Skóra jest tłusta, pokryta sztucznym filmem, nieestetycznie się błyszczy. Nałożenie podkładu graniczy z cudem nawet ładnych kilka godzin po aplikacji. Dobroczynnych skutków zastosowania nie zauważyłam.
Resztę saszetki zużyłam na dłonie. Spektakularnych efektów w tym przypadku również nie było, ale przynajmniej im nie zaszkodziła. Naprawdę nie lubię krytykować kosmetyków (zwłaszcza małych firm, zawsze mi ich jakoś szkoda), ale przed tą maseczką muszę Was przestrzec: nigdy-jej-nie-kupujcie! Nigdy! Nie dajcie się skusić ładnym owockom na etykiecie, nie warto, nie warto!
Jako dodatkowy straszak przytaczam pełny skład: Aqua, Paraffinum Liquidum, Mineral Oil [to nie to samo?], Cetearyl Alcohol (and) Ceteareth-20, Isopropyl Myristate, Caprylic/Capric Trigliceryde, Glycerin, Urea, Dimethicone, Acrylates/Acrylamide Copolymer (and) Mineral Oil (and) Polysorbate-B5, Prunus Avium Fruit Extract, Zingiber Officinale (Ginger) Root Extract, Elaeis Guineensis (Palm) Oil, Imidazolidinyl Urea, Ethylparaben, Methylparaben, Propylparaben, Parfum, Benzyl Alcohol, Cinnamal, Citronellol, Eugenol, Geraniol, Limonene, Linalool.
✔ …cena?
✘ cała reszta
PS: Szczęśliwie podczas tych samych zakupów poza kitem znalazłam też hit, czyli eliksir do włosów Green Pharmacy – niebawem będzie notka ;)
* Warszawa, metro Stokłosy :)